„Point of retreat”to drugi tom debiutanckiej trylogii Colleen Hoover, która w nowym wydaniu pojawia się w księgarniach nakładem Wydawnictwa W.A.B. W drugiej części historii do głosu dochodzi Will i to z jego perspektywy poznajemy dalsze losy bohaterów.
Layken i Will próbują rozwijać swoją relację, ale ich życie nie przypomina życia typowych młodych zakochanych. Lake musi uporać się z nową rolą, jaka spadła na nią po śmierci matki, dbając nie tylko o własne szczęście. Layken i Kel oraz Will i Caulder tworzą swego rodzaju małą rodzinę, w której próbują się odnaleźć. Will jednak jednym przemilczeniem podkopuje całe zaufanie Layken i ich różowa bańka pęka, a wątpliwości co do słuszności ich związku zaczynają się nawarstwiać. Czy uda im się przepracować niektóre rzeczy i stworzyć szcześliwą rodzinę?
Wspominałam już o tym przy okazji recenzji „Slammed”, ale muszę wspomnieć i teraz: Hoover ma niesamowitą lekkość w przeprowadzaniu czytelnika przez emocje bohaterów i sprawianiu, że odczuwa się je niemalże jak swoje własne. Historie zawarte w tych książkach dosłownie wchłaniają, przenoszą czytelnika w miejsce akcji, ustawiają go obok, jako obserwatora, który jest w stanie chłonąć wszystkie bodźce. I muszę przyznać, że „Point of retreat” podobało mi się bardziej, niż „Slammed”. W dużo większym stopniu ta historia wpłynęła na moje emocje, w większym stopniu dałam się pochłonąć. Niemalże z zapartym tchem obserwowałam losy tej pokręconej małej rodzinki, którą stali się bohaterowie w tej części. Czasem z uśmiechem, a czasem nawet z kręcącymi się w oczach łzami - dosłownie! Na tej opowieści naprawdę można się wzruszyć i to niejednokrotnie.
Naprawdę przyjemnie obserwuje się rosnące uczucie między bohaterami. Ich relacja staje się także swego rodzaju przestrogą - czasem trzeba stracić, żeby naprawdę coś docenić. Próba odzyskania zaufania Lake przez Willa i udowodnienia jej prawdziwości swojego uczucia stają się głównym tematem tej części trylogii. Spodobało mi się bardzo dojrzałe podejście do związku, chłodna, może i przykra analiza początków ich związku, która prowadziło do zastanawiających wniosków. Pojawia się tutaj mnóstwo wątpliwości i niepewności, ale jednocześnie wypływające na wierzch ogromne uczucie, prawdziwa miłość, która ostatecznie musi zwyciężyć.
Trzeba oddać Hoover także umiejętność kreowania postaci, a na największe uznanie zasługuje u mnie osoba Kiersten, która totalnie skradła moje serce! Jedenastolatka, która mimo swoich prywatnych problemów, potrafi w dojrzały sposób zadbać o relacje innych, z rozbrajającą szczerością mówiąc to, czego nikt inny nie chce powiedzieć głośno. Uwielbiam też gdzieś w tle rozwijającą się relacje Eddie i Gavina, którzy w krótkim czasie stali się prawdziwymi przyjaciółmi głównych bohaterów. Cała ta paczka tworzy tutaj świetny klimat.
Jasne, nie da się ukryć, że jest to dość przewidywalna i schematyczna powieść, ale czy to źle? Absolutnie. Uważam, że w dobrze napisanych historiach, zaskakiwanie i niespodziewane zwroty akcji schodzą na dalszy plan. W tego typu opowieściach, jakie pisze Hoover, podstawą i najważniejszą kwestią są te emocje, o których od początku wspominam. To one budują i nadają sens historii, to one sprawiają, że czytelnik nie może się oderwać od historii, że książka staje się „nieodkładalna”, a w momencie przeczytania ostatniego zdania, od razu oczekuje się kontynuacji.
O stracie i ogromnym bólu. O strachu, niepewności i rosnących wątpliwościach. O niesamowitej miłości, tej partnerskiej, ale i rodzicielskiej, przyjacielskiej. O niesamowitej przyjaźni, wsparciu, bezinteresownej pomocy. O radości, poszukiwaniu sensu życia, zakochiwaniu się na nowo i otwarciu się na świat. „Point of retreat” jest po prostu o życiu takim, jakim jest: nieidealnym, czasami trudnym do udźwignięcia, a potem naprawdę szczęśliwym. I z całego serca Wam ją polecam!
Książka przeczytana dzięki współpracy z Wydawnictwem W.A.B.
Recenzja dostępna także na portalu Poinformowani.pl
Komentarze
Prześlij komentarz